5 miejsc we Wrocławiu, które trzeba odwiedzić

AG

Nie będzie w tym tekście ani słowa o Rynku, Ostrowie Tumskim, ani wrocławskich krasnalach. Będzie za to o tym, że Wrocław to miasto godne kilkudniowej wizyty.

Przyznaję, że jeszcze do niedawna byłem w grupie tych, którzy Wrocław odwiedzali na jeden, góra trzy dni i praktycznie nic w nim nie widzieli.
To znaczy moja znajomość atrakcji Wrocławia ograniczała się do standardów typu: dworzec kolejowy, starówka z jej zaułkami, Ostrów Tumski oraz napotykane co rusz krasnale. Wrocław był dla mnie pięknym, klimatycznym miastem na weekendowy wypad. Ot, trochę pozwiedzać zabytków w obrębie Starego Miasta, posiedzieć w miłym towarzystwie w którejś z urokliwych knajpek i ruszyć dalej (najczęściej w góry). Styczniowa wizyta we Wrocławiu całkowicie zmieniła moje poglądy. Dwa dni intensywnego zwiedzania sprawiły, że żałowałem że nie zostałem na dalszych kilka dni. Co ważniejsze, miałem okazję poznać miejsca, o których tylko do tej pory słyszałem. Od tej pory na hasło „Wrocław” reaguję odzewem: miasto na dłuższą wizytę. I rekomenduję stolicę Dolnego Śląska wszystkim o poglądach tak mylnych, jak do niedawna moje.

We Wrocławiu byłem na zaproszenie Urzędu Miejskiego. Podczas spotkania z dziennikarzami i blogerami, udało mi się porozmawiać z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem. Powiedział m.in.: „Wrocław w ciągu ostatnich kilku lat stał się miastem, do którego warto przyjechać na kilka dni. Jest tu co robić, gdzie przenocować, co zwiedzić i gdzie pójść. Można spędzić miło czas….” Byłem już wtedy po pierwszym dniu zwiedzania miasta i mogłem mojemu rozmówcy przyznać rację.

Co tak zmieniło moje zdanie o Wrocławiu? Okazało się, że wystarczyło pokazać mi pięć miejsc, które od teraz będę polecał wszystkim.
Trzy z nich znajdują się bardzo blisko siebie. To okolica znana wszystkim wrocławianom i wielu turystom. Jednak jakże inna niż przed laty. W niewielkiej odległości od siebie znajdują się trzy różne atrakcje – różne tematycznie, ale mające wspólny mianownik. Wszystkie trzy to perełki, a raczej perły, architektoniczne.

Halę Stulecia znają prawdopodobnie wszyscy – z widzenia, z imprez sportowych, z targów. Ale o tym, jak fascynującą ma historię, ile ciekawostek dotyczących historii miasta czy z dziedziny architektury w sobie kryje dowiedziałem się dopiero, zwiedzając ją z przewodniczką. Rzadko kiedy z takim zaciekawieniem zwiedzałem obiekt sportowo-widowiskowy. Miałem też szczęście do przewodniczki i programu zwiedzania. Projektant Max Berg dobrze wykonał zadanie – hala uważana jest za najwspanialsze dzieło wrocławskiego modernizmu. Licząca 65 metrów rozpiętości kopuła Hali była w chwili zakończenia budowy największa na świecie, przyćmiewała nawet rzymski Panteon. O tym, w jaki sposób Halę Stulecia zbudowano zaledwie w 14 miesięcy dowiedziałem się z filmu oraz symulacji komputerowej. A o tym, że znajdowały się tutaj największe wrocławskie organy – od przewodniczki – podobnie, jak o wielu innych tajemnicach Hali. I tylko żal, że na zwiedzanie miałem jedynie godzinę.

Kolejne niezwykłe miejsce znajduje się o 100 metrów od Hali. Przez lata niszczejące, obecnie otrzymało nowe życie. To Pawilon Czterech Kopuł, w którym mieściła się niegdyś Wytwórnia Filmów Fabularnych, a teraz jest pałacem sztuki – znajduje się tu oddział wrocławskiego Muzeum Narodowego. Na stałe prezentowana jest kolekcja sztuki współczesnej. Sam budynek, wzniesiony w tym samym czasie, co Hala Stulecia (rok wcześniej), został jedynie nieco zmodyfikowany. Jego dziedziniec został przykryty lekkim dachem i stał się częścią wystawową oraz miejscem na kawiarenkę. Kto ceni polską sztukę współczesną, pokocha to miejsce. Jest to jednocześnie pułapka dla takich ludzi, bo nie można tego muzeum szybko zwiedzić. A nawet jeśli poświęcimy mu dwie, trzy godziny pozostanie poczucie niedosytu i konieczności rychłego powrotu. Ja przynajmniej tak mam. Kogóż tu nie ma? Nawet osoby nie interesujące się sztuką współczesną słyszały nazwiska artystów tutaj wystawianych: Magdaleny Abakanowicz, Pawła Althamera, Mirosława Bałki, Stanisława Fijałkowskiego, Tadeusza Kantora, Katarzyny Kozyry, Jana Lebensteina, Aliny Szapocznikow, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Leona Chwistka i Władysława Strzemińskiego. Rzeźby Aliny Szapocznikow, obrazy Andrzeja Wróblewskiego, instalacje Józefa Szajny… – wizyta w Pawilonie Czterech Kopuł to kapitalna lekcja historii sztuki współczesnej i swoista uczta dla oczu. Wystawa prezentuje dzieła począwszy od polskiej sztuki nowoczesnej po I wojnie światowej, przypomina dzieła wystawiane na pierwszej wystawie Sztuki Nowoczesnej, która odbyła się w 1948 roku w krakowskim Pałacu Sztuki. Nie zapomniano o kolorystach, ale i socrealizmie. Prace rozmieszczono w taki sposób, że nie przytłaczają, można każdą z nich spokojnie i dokładnie obejrzeć.

Trzeci punkt na mojej wrocławskiej trasie to Afrykarium. Kolejne dzieło architektury, chociaż tym razem współczesnej. Budynek ma długość 160 metrów, szerokość 54 metrów i wysokość 12–15 metrów, posiada trzy kondygnacje. A wewnątrz raj dla dzieci i dorosłych. Nie trzeba podróżować po świecie, żeby zobaczyć to, co często oglądaliśmy tylko w filmach przyrodniczych. Wizyta tutaj to z jednej strony pełnia szczęścia dziecka, które przez 3 godziny spaceruje z rozdziawioną i roześmianą buzią, z drugiej zaś pułapka, bo jeśli raz odwiedzimy Afrykarium z dzieckiem, mamy pewne częste prośby o powtórkę. Zresztą dla dorosłych, odwiedziny w Afrykarium to także nie lada frajda. Rzadko możemy z tak bliska oglądać tak fascynujące kolorami, zachowaniem ryby i zwierzęta. Spacer po Afrykarium to wędrówka poznawcza po wodach Czarnego Kontynentu – słonych i słodkich. Rozpoczyna się od Morza Czerwonego, gdzie możemy bez nurkowania obejrzeć rafę koralową znajdującą się tuż za szybą.
Bajecznie kolorowe ryby (są ich tysiące) pływają tłumnie wśród korali. To pierwsze miejsce w Afrykarium, w którym chce się zostać na dłużej.
A takich miejsc jest tutaj dużo więcej… Hipopotamy, krokodyle, pingwiny, “syreny”, płaszczki, rekiny, tysiące innych ryb. A do tego jeszcze ścieżka pod wodospadem i podwodny tunel. To wszystko trzeba zwiedzić i samemu doświadczyć.

Punkt czwarty to znowu spotkanie z wodą. Prawdopodobnie tęsknota za morzem sprawiła, że wrocławianie urządzili sobie jedyne w
Polsce i jedno z nielicznych na świecie centrum wiedzy o wodzie. Hydropolis to kolejne miejsce, które bawi i uczy, i kolejna atrakcja idealna dla całej rodziny. Można obejrzeć replikę batyskafu „Trieste”, w którym w roku 1960, dwaj Amerykanie dotarli na samo dno Rowu Mariańskiego. Z kolei na ekranach interaktywnych można zobaczyć, jak dotarto do najsłynniejszych wraków, m.in. Titanica, pancernika „Bismarck”, statku „Wilhelm Gustloff”. Nad nami „pływa” ławica 1 500 sztucznych tuńczyków naturalnej wielkości i jeden rekin. W gablotach czeka to, co duzi i mali chłopcy lubią najbardziej – modele statków i okrętów, m.in. największego lotniskowca świata „Nimitz”, jednego z największych wycieczkowców, kontenerowca, a tuż przy nich na przykład „Santa Marii” Krzysztofa Kolumba, wyglądającej przy współczesnych morskich gigantach jak łupina orzecha. W innej sali można samemu wywołać burzę. Jak? Trzeba odwiedzić Hydropolis, żeby się o tym przekonać.

Kolejne miejsce wybitnie edukacyjne to Centrum Historii Zajezdnia. Przyznam, że z uwagi na mój dojrzały wiek duża część eksponatów wywoływała wspomnienia. Zajezdnia to na pewno punkt obowiązkowy dla wrocławian, którzy chcą poznać historię najnowszą swojego miasta. Dla turystów to kolejne nowocześnie wymyślone i urządzone muzeum, do którego warto wybrać się z dziećmi (troszkę starszymi, najlepiej w wieku szkolnym). Zresztą dzieci najlepiej czują się w tego typu nowoczesnych, interaktywnych placówkach. To one pierwsze odkrywają wszelkie interaktywne ekrany, miejsca, w których coś się włącza, wyświetla. Tak jak na przykład w autentycznym wagonie kolejowym (produkcji amerykańskiej), którym przywożono do Wrocławia ludzi i dary UNRRA, w którym możemy wysłuchać zarejestrowanych wypowiedzi pierwszych nowych mieszkańców miasta. U mnie szczególnie silne emocje wzbudziły fragmenty poświęcone życiu wrocławian w latach 60. i 70., czyli apogeum PRL-u. Pokazano sport, architekturę, muzykę, sztukę i ludzi związanych z tymi dziedzinami. Ale gdy zobaczyłem typowy pokój z tych lat z meblościanką, adapterem Bambino, porcelaną z Bułgarii, sprzętem i wyposażeniem, łezka zakręciła mi się w oku. Dzieci patrzą na to z niedowierzaniem, ale i zaciekawieniem. Większość eksponatów to dla nich starożytność. Jakież pole popisu dla rodziców, jakież to muzeum wyobraźni.
Lata 80. to przede wszystkim Sierpień, Karnawał Solidarności, stan wojenny (m.in. bitwa wrocławska z ZOMO), ruch oporu, akcja „80 milionów” (Maluch z tej akcji), podziemne drukarnie, rola kościoła. Potem rok 1989 i rozwój Wrocławia po upadku PRL-u, m.in.: powódź
tysiąclecia, wizyta Dalajlamy, Euro 2012, Wrocław we współczesnej literaturze. W zasadzie nie wiadomo, jak szybko minęły kolejne trzy
godziny.

I tak jest właśnie we Wrocławiu – nie wiadomo, kiedy mija czas. A jeśli wiadomo, gdzie pójść, to tego czasu na poznanie miasta podczas
wizyty na pewno będzie za mało. I to jest dobra wiadomość, bo jest pretekst, by tutaj wrócić. Naprawdę warto!

www.halastulecia.pl

www.pawilonczterechkopul.pl

www.afrykarium.com.pl

www.hydropolis.pl

www.zajezdnia.org