Grzegorz Soszyński: turystyka to nieprzespane noce, ale jeszcze do niej wrócę

Grzegorz Soszyński Jan-pol
Grzegorz Soszyński, wieloletni były prezes Jan-Pola

Gdy organizował pierwszy zagraniczny wyjazd grupowy, w nocy liczył, ile kosztowałyby taksówki do Wiednia dla kilkuset osób. Turystyki przyjazdowej nauczył się podczas licznych podróży, podczas których m.in. latał helikopterem nad Alpami, jeździł na bobslejach w garniturze i jadł kolację na lodowisku Charlemagne. O zawodowych początkach, etapach rozwoju i planach na przyszłość rozmawiamy z Grzegorzem Soszyńskim, długoletnim prezesem firmy Jan-Pol z Krakowa.

Adam Gąsior: Jak trafiłeś do branży turystycznej?

Grzegorz Soszyński: Swoją pierwsza firmę otworzyłem na trzecim roku studiów. W czasach studenckich byłem koordynatorem w do dzisiaj istniejącej organizacji „Polsko-Niemiecka Współpraca Młodzieży”. Moim zadaniem było organizowanie po stronie polskiej przyjazdów dla młodzieży z ówczesnej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, żeby poznawała Polskę. W drugą stronę wyjeżdżałem z grupami polskimi.

W pewnym momencie przekonałem stronę niemiecką, żebyśmy wybrali się poza Europę i poszukali nowych partnerów w krajach europejskich i jeździli do Skandynawii, Włoch, Francji. Pewnego razu pojechałem z grupą polsko-niemiecką do ekumenicznej wspólnoty w Taizé pod Lyonem. I tam zobaczyłem, ilu Polaków wyjeżdża na te spotkania. Stwierdziłem, że trzeba się tym zająć bardziej profesjonalnie, lepiej to zorganizować.

Młodzież, uczestnicząc w tych wyjazdach nie radziła sobie z organizacją, księża opiekujący się grupa – również. Trzeba było stworzyć dla nich produkt turystyczny. Po powrocie z Francji namówiłem mojego kolegę, żebyśmy założyli biuro podróży. Zaczęliśmy organizować uporządkowane wyjazdy dla młodzieży. Tak w październiku 1992 roku otworzyłem swoje pierwsze biuro podróży o dźwięcznej nazwie “Dyliżans”. Już w grudniu wysłałem 50 autokarów do Wiednia na spotkanie młodzieży.

AG: Jak wyglądały te początki?

GS: To było moje pierwsze doświadczenie z turystyką. Przyjmowałem zgłoszenia grup i nawet nie nadążaliśmy z liczeniem pieniędzy. W pewnym momencie doszliśmy z kolegą do wniosku, że trzeba jednak policzyć, ilu my mamy chętnych na wyjazd. I nagle okazało się, że mamy tylko 12 autokarów, a potrzebujemy ich 50!

To była pierwsza nieprzespana przez turystykę noc. Zacząłem na serio zastanawiać się, ile taksówek muszę wynająć, żeby wszystkich klientów zawieźć do tego Wiednia. Wtedy wynajmowało się autobusy od każdego, kto tylko je miał. Od zakładów przemysłowych, od przewoźników. A tych można było policzyć na palcach jednej ręki.

AG: I co zrobiłeś?

GS: Próbowałem wynająć pojazdy od kogokolwiek. Byłem przerażony sytuacją. W końcu poszedłem do krakowskiej firmy, w której wynajmowałem cztery autokary i jednego busa – to była wtedy potęga transportowa – i powiedziałem, że chyba mam problem. W tej firmie powiedzieli, że jest tylko jeden człowiek, który może mi pomóc – Jacek Legendziewicz, założyciel Jordan Group.

On miał wtedy partnera biznesowego w Austrii. Moja prośba o 30 autokarów zrobiła na nim takie wrażenie, że ściągnął pojazdy z Wiednia – przyjechały puste, wróciły pełne, potem na odwrót.

Szybko się dogadaliśmy, Jacek powiedział zdanie, które pamiętam do dzisiaj: „Tylko panowie, dla mnie się liczy szybka kasa.” Następnego dnia podpisywaliśmy umowę w biurze Jordana w Krakowie. On pyta, kiedy przelew, a my na to: „Jaki przelew? Przecież Pan powiedział, że liczy się kasa.” Przynieśliśmy mu dwie walizki pieniędzy. Kasjer o mało nie zemdlał.

Tak to się zaczęło, przez wiele lat moją główną działalnością była turystyka wyjazdowa. Zacząłem współpracę z Jordanem, byłem tam dyrektorem ds. turystyki wyjazdowej. Potem przyszło do połączenia Jordanu z Jan-Polem.

AG: A co stało się z biurem Dyliżans?

GS: Dyliżans zakończył karierę. Kolega, z którym prowadziłem firmę zakochał się w Szwedce i wyjechał z Polski. Zostałem więc z firmą, nie chciałem sam nią zawiadywać. Wyjazdy młodzieży też po paru latach mi się trochę znudziły. Wtedy Jacek Legendziewicz zaproponował mi pracę w Jordanie. W 2000 roku Krzysztof Jędrocha rozpoczął z nami współpracę i powstało biuro Jordan-Janpol.

Od 2006 roku zacząłem zajmować się turystyką przyjazdową. Muszę powiedzieć, że turystyka wyjazdowa była przyczyną wielu kolejnych nieprzespanych nocy. Wtedy zaczynały się wyjazdy w formule all-inclusive, byliśmy jej pionierami w Polsce. To były takie czasy, że jeśli w Bułgarii jeden hotel miał tę opcję, a drugi nie, to klienci przynosili sobie jedzenie przez płot.

Zaczęły się pierwsze wyloty czarterowe, właśnie do Bułgarii, czy loty wahadłowe na Costa Brava na 10 dni. Noclegi tranzytowe były w Austrii. Mieliśmy umowę, że lokalny partner dawał noclegi w co najmniej trzygwiazdkowych obiektach. Ale mógł dać też wyższy standard. Pewnego razu zabrakło miejsc i dla dwóch czy trzech grup załatwiono nocleg w hotelu pięciogwiazdkowym. Przy zakwaterowaniu nikomu nie przyszło do głowy, żeby poinformować naszych turystów o tym, iż barki są płatne. Oczywiście zostały one w nocy kompletnie wyczyszczone. Rano wybuchła mała afera, aby uniknąć międzynarodowego skandalu tamten touroperator za nas zapłacił…

Byliśmy też jednym z pierwszych biur, które organizowały turystyczne wyjazdy indywidualne do Austrii. Historie z tamtych początków turystyki pamięta się na całe życie.

AG: Ukształtowało Cię to?

GS: To był niesamowity czas zbierania doświadczeń. Robiąc turystykę wyjazdową nauczyłem się bardzo wiele o tym, jak się robi turystykę przyjazdową, promocję kraju, regionu. To jest wiedza, której nie zdobyłbym na żadnej uczelni. Polska była wtedy rynkiem otwierającym się. Wszystkie organizacje turystyczne o nas zabiegały i miały bardzo duże budżety promocyjne. Pokazywali, jak się tę promocję robi. Nigdy nie zapomnę niektórych eventów: kolacji na lodowisku Charlemagne w Lyonie, jazdy bobslejami w garniturach w Innsbrucku. Dziś patrzę z tamtej perspektywy na to, jak buduje się atrakcje turystyczne. Austriacy byli w stanie z małego wodospadu, do którego wsypali drobniutkie szczypty złota zrobić ogromną atrakcję i wmawiać wszystkim, że tam naprawdę można stać z sitkiem i poławiać złoto, wyławiając te drobinki spomiędzy kamieni.

Jeździłem po świecie, widziałem, jak się robi podróże studyjne. To były początki study tourów, z długimi listami oczekujących. To były początki wyjazdów do Tunezji, Turcji. Dla mnie – świetny czas, zdobyłem ogrom doświadczeń. To był mój turystyczny uniwersytet. Szczególnie jeśli chodzi o Austrię i Szwajcarię.

AG: Co najlepiej wspominasz z tamtych wyjazdów?

GS: Przykłady można mnożyć. W Szwajcarii co dwa lata odbywały się targi przyjazdowe. Przyjeżdżali touroperatorzy z całego świata. Spotkania w rygorystycznej formie workshopu, trwały dwa dni. Potem uczestnik dostawał bilet na trzy dni na koleje szwajcarskie i cały transport publiczny, książeczkę z voucherami oraz mapę Szwajcarii. Każdy mógł skonstruować w dowolny sposób wyprawę po kraju. Gdy przyjeżdżał do hotelu mówił, dokąd chce jechać dalej i hotel robił rezerwacje noclegu, atrakcji. To był świetny przykład, jak można było poznawać kraj i promować go w ciekawy sposób.

Poza tym – przykładano się do tego. Gdy pojechaliśmy do Fryburga z międzynarodową grupą, przewodniczka poinformowała, w jakich językach będzie oprowadzanie – jednym z nich był polski. Pani wiedziała, że w grupie będzie Polak, poinformowała, że zaczniemy zwiedzanie od kolegiaty, w której będziemy podziwiali witraże Mehoffera. Nikt z grupy nie wiedział, o co chodzi z tymi witrażami, oprócz mnie. Przewodniczka wiedziała, że ja będę z Krakowa, gdzie również są witraże tego twórcy i chciała, żebym mógł je sobie porównać. To było właśnie to szwajcarskie przywiązanie do detalu. Do każdego podchodzili w sposób indywidualny, na każdym turyście naprawdę im zależało.

Inna przygoda – wybraliśmy się na zwiedzanie gospodarstw agroturystycznych. Często bywa tak, że ludziom z branży study toury się w pewnym momencie nudzą, uważają, że wszystko już widzieli. Pamiętam te spojrzenia, gdy podjechał po nas elektryczny pociąg, który miał nam pokazywać widoki. Po chwili zostawiono nas na polanie, gdzie mieliśmy siedzieć i czekać na zachód słońca, żeby obejrzeć go sobie na tle Alp. Pociąg odjechał i miał wrócić za dwie godziny, a w grupie narastała irytacja. Nagle cała ziemia zaczęła drżeć. Myślałem, że zbliża się trzęsienie ziemi. Zapamiętam na zawsze ten widok, gdy zza horyzontu wyłoniło się kilka helikopterów, które przed nami wylądowały. Wyszli piloci, każdy miał karteczki z nazwiskami, załadowano nas po dwie osoby do każdej maszyny. Ruszyliśmy na oblot Alp. Efekt zaskoczenia i wrażenia były niezapomniane.

Uczyłem się wtedy turystyki, tego, jak ona może wyglądać, zaskakiwać, jakie są jej możliwości. Turystyka wyjazdowa nauczyła mnie przyjazdowej. Zobaczyłem, jak organizuje się eventy, atrakcje, promocję.

AG: Dwa lata po Twoim przyjściu do Janpolu zaczął się kryzys gospodarczy…

GS: Z jednej strony tak, ale cały czas na rynku była tendencja wzrostowa. Rok do roku mieliśmy coraz lepsze wyniki finansowe. Kryzysu nie odczuliśmy w firmie, bo wtedy intensywnie zdobywaliśmy nowe rynki. Tam, gdzie następował spadek, natychmiast pojawiali się nowi klienci z innych krajów. Nie można więc mówić o tym, że dotknął nas kryzys. Polska była ciągle na fali wzrostu. A przyjazdówkę dodatkowo ratowała słaba złotówka. Wiadomo, że turystyka to roller coaster walutowy, trzeba estymować kursy walut wprzód. Wtedy taniość Polski nas ratowała.

AG: A co z rokiem 2012 i Euro? Skorzystaliście na tym?

GS: Rok 2012 to było fajne doświadczenie. Wchodziłem w to z mniej więcej taką wiedzą, jak wtedy, gdy pierwszy raz wysyłałem grupę do Wiednia, tylko w trochę innej skali. Wiadomo było, że odbędzie się u nas duża impreza, ale nikt nie miał bladego pojęcia, jak ją należy zorganizować. Do końca nie było przecież nawet wiadomo, w których miastach się ona odbędzie, czy w Krakowie, czy nie. Wszyscy, którzy byli doświadczeni w tym biznesie chcieli z dużym wyprzedzeniem rezerwować miejsca w hotelach, oglądać stadiony, których jeszcze nie było, oglądać drogi, których też nie było, itd. Początkowo nie miałem pomysłu na to Euro 2012, tym bardziej, że FIFA zdominowała kontraktowanie hoteli, a te łyknęły to nie patrząc na relacje z rynkiem lokalnym. Nie liczyła się etyka, tylko to, że przyszła UEFA, powiedziała, że wszystko rezerwuje i dała kontrakt za kosmiczne pieniądze.

Ale na targach w Londynie koleżanka podeszła do mnie mówiąc, że szuka kogoś, kto jej pomoże zorganizować przyjazdy na Euro, a nikt nie chce z nią poważnie rozmawiać. Powiedziałem, że mogę pomóc w kontraktowaniu miejsc i transporcie, ale nie mam doświadczenia w takiego typu imprezach. Bo w Polsce czegoś takiego dotąd nie było, nie mieliśmy się gdzie tego nauczyć. Ale ona powiedziała, że wie, jak się to robi i zdecydowała się na współpracę. Przysłała do nas z Niemiec swojego contract menedżera z ogromnym doświadczeniem w negocjacjach z hotelami. Objechaliśmy cały kraj, Gdańsk, Poznań, Kraków. Pojechaliśmy też do Zakopanego, gdy zakopianka była w dużo gorszym stanie. Dla niego ta trasa była „fajną atrakcją inventive” i nie rozumiał, co mi się w tej drodze i w tych korkach nie podoba.

Euro wiązało się z ogromnym ryzykiem w kontraktowaniu hoteli, ponieważ – jak pamiętamy – miejsca wcale nie sprzedawały się tak dobrze, jak przewidywano.

AG: Czy turystyka przyjazdowa odczuwa efekt długofalowy Euro 2012, tak jak się tego spodziewano?

GS: Myślę, że firma odczuła efekt Euro w niewielkim stopniu, ale na pewno przyczyniło się ono do poprawy reputacji Polski na rynku niemieckim. Klienci z tego kraju wrócili z bardzo pozytywnym wrażeniem z Polski, byli zachwyceni tym, że mamy drogi (spodziewali się leśnych duktów), lotniska, noclegi na wysokim poziomie, oraz tym, że organizacyjnie w sumie nieźle to wyszło.

Ale w dłuższym wymiarze Euro miało raczej wpływ na ruch indywidualny. Było impulsem, który spowodował, że ruch przyjazdowy zaczął się rozwijać, pojawiły się nowe połączenia. Polska została zauważona, szczególnie w zderzeniu z Ukrainą, gdzie wiele rzeczy nie działało tak jak powinno. U nas wielu kontrahentów czuło się pewniej, wszystko było bardziej cywilizowane i przewidywalne. W skali makro Euro miało efekt infrastrukturalny i wizerunkowy. Gdyby nie ta impreza, to lotniska, drogi nie powstałyby u nas w takim tempie.

Dla firmy rozwijające i prestiżowe było też to, że mogliśmy uczestniczyć w organizacji imprezy, o której mówiła cała Europa. Dla pracowników było to również budujące i motywujące. Mieliśmy na przykład bilety na mecz otwarcia, a nie było przecież łatwo ich dostać. Nawiązało się też sporo prywatnych kontakty między ludźmi, z Grekami, Rosjanami – oni z dnia na dzień mieli różne pomysły.

Oczywiście, wszystko wymagało ogromnego zaangażowania i kosztowało mnóstwo nerwów, każdy dzień przynosił nowe problemy. Zresztą dla całej Polski było to ogromne wyzwanie logistyczne. Ale efekt końcowy był taki, że wyjeżdżające grupy były zadowolone, pojawiały się pozytywne rekomendacje dla firm i dla całej Polski jako kierunku. Szczególnie w obszarze MICE i incentive to była nauka i doświadczenie, jak organizować duże wydarzenia.

AG: Rok 2016 i Światowe Dni Młodzieży to był w pewnym zakresie powrót do turystyki religijnej. Czy doświadczenia z tych pierwszych wyjazdów do Taizé jakoś się przydały?

GS: Euro było imprezą sportową innej rangi i mieliśmy szczęście, że zakończyło się sukcesem ekonomicznym. Przy Światowych Dniach Młodzieży było mi o tyle łatwiej, że rozumiałem środowisko kleru, jego spojrzenie na rzeczywistość i jej interpretację. To był depozyt, który przeniosłem tutaj „z czasów Dyliżansu”. Dla mnie komunikacja z tym środowiskiem była łatwiejsza, wiedziałem, jak rozmawiać z księżmi, z koordynatorami ze strony kościoła w Watykanie i w Polsce. Ale od początku wiedziałem, że efekt tej imprezy nie będzie aż taki, jakiego byśmy oczekiwali.

Po pierwsze, przyjechało o wiele mniej osób niż oczekiwaliśmy. To był czas zamachów na południu Francji i panował lęk przed imprezami masowymi. Problemem było też to, że kościół miał inną wizję tego, jak wszystko powinno wyglądać organizacyjnie. Kościół jak zawsze obawiał się, że każdy przedsiębiorca będzie chciał na tym zarobić, a wizja była taka, że przecież to wszystko powinno być non profit. A jeśli będzie zarobek, to powinien iść na fundusz dla osób, których nie było stać, żeby na Światowe Dni Młodzieży przyjechać, a nie do kieszeni przedsiębiorców. Z tego powodu powstał ogromny chaos kompetencyjny.

AG: Ale impreza odbyła się bez większych incydentów. Kraków chyba na tym zyskał?

GS: Faktycznie musiała być jakaś ingerencja siły wyższej, że to się wszystko odbyło bez większych problemów, mając na uwadze, jaki był stan przygotowań. W Krakowie jeszcze na parę dni przed imprezą nie było wiadomo, w którym miejscu odbędzie się główna msza, na Błoniach, w Brzegach, czy jeszcze w innym miejscu. Na to wszystko nałożyła się atmosfera braku poczucia bezpieczeństwa, związana z niedawnymi zamachami terrorystycznymi w krajach zachodnich.

Światowe Dni Młodzieży to była trochę stracona szansa. Kraków źle się przygotował, od strony tzw. promocji obywatelskiej. Księża nawoływali z ambony, żeby przyjąć pielgrzymów. Kierowano ten przekaz do wszystkich, ale głównie do osób starszych. A należało skierować przekaz do młodych ludzi, żeby to organizowali, pomogli np. w tłumaczeniu. W sumie doprowadzono do tego, że Kraków był pusty. To był chyba najsmutniejszy widok. Wszyscy Krakowianie wyjechali, pielgrzymi przyjechali i zaczęli pytać, co to za miasto i gdzie są mieszkający w nim ludzie?

Od strony promocyjnej i biznesowej ta impreza nie została wykorzystana. Nie umieliśmy też wykorzystać efektu i marki Jana Pawła II. Byliśmy przekonani, że promocja skończy się na tym, że młodzi ludzie przyjadą tu i zobaczą Wadowice. Co z tego, że dawaliśmy materiały promocyjne o Krakowie? Trzeba było mieć pomysł, jak sprzedać Polskę medialnie, a potem mieć pomysł przynajmniej na kolejny rok, żeby wracać do tej narracji.

AG: Ten rok jest już stracony, ale nadal jest rokiem Jana Pawła II. Czy jest przyszłość dla turystyki religijnej w Polsce? Jakiś pomysł na nią?

GS: Stulecie urodzin Jana Pawła II minie bezpowrotnie, za rok będzie przecież nie do powtórzenia. W ogóle trend na świecie jest taki, że turystyka religijna jest w odwrocie. Ona stanie się niszowa, to będzie propozycja dla wyrafinowanego pielgrzyma, który będzie wiedział, po co przyjeżdża. Nie dla selfie i kremówki. Chodzi o bardziej wyedukowanych przyjezdnych. Na przykład takich, jak Polacy jeżdżący do Izraela na biblijne wyjazdy po 3-4 razy, zwiedzający etapami, poznający kraj dogłębnie pod kątem biblijnym.

Będzie grupa podążająca za kultem maryjnym, ale również taka, która będzie chciała poznać korzenie polskiego kościoła. Spotkać się z dobrymi teologami, księżmi wyspecjalizowanymi w nauczaniu społecznym Jana Pawła II. Ale to nie będzie produkt masowy. Pielgrzymi od początku chrześcijaństwa były i nie znikną, zmieniają się tylko treści i forma.

Jan Paweł II nigdy nie będzie zapomniany, ale przestanie być tak popularny jak był 10-15 lat temu. W Polsce istotny jest na pewno kult bożego miłosierdzia. On na świecie jest większy niż kult maryjny czy kult jakiegokolwiek świętego. To jest przyszłość wśród pielgrzymów, więc Łagiewniki będą zawsze popularne. Jeśli do tego dołożymy Wieliczkę, Oświęcim – to zawsze będzie się rozwijało na jakimś poziomie. Ale nie będzie miała charakteru masowego na tyle, żebyśmy mogli konkurować z Fatimą czy Lourdes.

Nie wiemy też, jak będzie wyglądał kościół katolicki. W zeszłym roku odeszło z niego 500 tys. osób. Jeśli będzie ich ubywać, to ruch pielgrzymkowy również będzie miał inny charakter.

AG: W kontekście 2012 roku mówiłeś, że Polska zyskała jako kraj dla przyjazdów incentive. Wydawałoby się, że czas zamknięcia świata z powodu epidemii jest pewnego rodzaju szansą na to, żeby przyciągnąć do nas te grupy, które do tej pory wybierały dalsze kierunki: Azję, Amerykę.

GS: Pytanie o turystykę incentive jest trochę pytaniem do astrologa. Wcale nie jestem tak optymistycznie nastawiony do MICE. Gdy rozmawiam ze zleceniodawcami, w kółko słyszę o tym, że wszyscy mają zakaz podróżowania, przenoszą się na wideokonferencje, że boją się wysyłać pracowników ze względu na ryzyko konieczności odesłania ich potem na kwarantannę. Poza tym podróż motywacyjna przy tym rygorze sanitarnym, jaki mamy obecnie, jest raczej demotywacyjna. Jeśli dziś wysyłam pracownika na wyjazd, czy ja go tak naprawdę nagradzam? Wyjazdy wzbudzają obecnie niepokój i dyskomfort.

AG: Ale zakładajmy, że pandemia się w końcu skończy. Pomińmy ją w tym pytaniu, załóżmy, że mamy to na sobą i skupmy się na tym, jak przyciągnąć turystów. Czy Polska jest atrakcyjna jako kierunek?

GS: Niemcy odpowiedzieliby „Jein”, czyli i tak i nie. Absolutnym atutem Polski jest położenie – do rynków emisyjnych mamy od 1,5 do 2 godzin lotu. Drugi czynnik to bardzo atrakcyjna cena. Porównując Rzym czy Barcelonę z Warszawą mamy ciągle bardzo konkurencyjne ceny przy adekwatnej jakości. Baza hotelowa, sieć dróg, połączeń to nasz bezwzględny atut. Przybywa też centrów konferencyjnych.

Ale ciągle brakuje nam atrakcji. Na przykładzie Krakowa: gdy grupa kongresowa ma kolację w Wieliczce, pojawia się problem, co zrobić drugiego wieczoru. Albo co zrobić, gdy grupa przyjedzie po raz drugi? To jest największa bolączka. Brakuje atrakcji jako takich, miejsc eventowych. W Krakowie brakuje post-industrialnej przestrzeni eventowej. Gdańsk, Warszawa pod tym względem wyprzedzają Kraków.

Pnadto potrzebna jest promocja oparta nie tylko na rynku przedsiębiorców. Zaczynając od POT i silnego działu incentive, po ogromne pieniądze, by zbudować wizerunek Polski jako destynacji MICE. A potem musi to schodzić na szczebel regionalny. Przedsiębiorcy powinni być na końcu tego mechanizmu. Tymczasem dziś promocja opiera się na ich barkach.

Powinniśmy postawić na mocny lobbing – ktoś powinien pod tym względem turystykę wspierać. Tak jak działają ludzie zajmujący się lobbingiem w branży farmaceutycznej, paliwowej, motoryzacyjnej, energetycznej. Tam, gdzie podejmowane są decyzje o tym, w którym kraju odbędą się duże imprezy, potrzebne jest wsparcie na poziomie centralnym. Przedsiębiorcy sami tego nie uniosą, nie mają na to pieniędzy.

AG: Jest przecież projekt Ambasadorzy konferencji i kongresów w Polsce.

GS: To bardzo fajna inicjatywa i marzyłem, aby coś takiego powstało w strefie leisure. Była kiedyś tego namiastka – Złote Logo POT. Ale to odbywało się we własnym sosie polskich celebrytów, a powinno mieć charakter międzynarodowy.

Wśród laureatów „Ambasadorów” mamy przede wszystkim Polaków ze środowisk, które zorganizowały duże imprezy. Nie wiem, jaka jest siła oddziaływania tego tytułu, ale nie słyszałem o tym, żebyśmy z tym wychodzili bardziej aktywnie poza granice kraju.

Mówiąc o promocji turystyki, musimy sobie na początek uświadomić, że są różne jej sektory i każdy z nich ma swoje cechy. I dla każdego potrzebna jest osobna strategia.

AG: Niedawno zrezygnowałeś z bycia prezesem Jan-Pola. Jakie masz zawodowe plany na przyszłość?

GS: Jestem rodowitym Krakowianinem, a taki bez biznesu długo nie wytrzyma. W takim momencie życiowym, w jakim jestem, trzeba wyłączyć emocje, popatrzeć na fakty. Pandemia nauczyła nas, że biznes trzeba dywersyfikować. Z drugiej strony, turystyka ma w sobie coś narkotycznego. Skoro od 1992 roku nie byłem w stanie się bez niej obyć, to zapewne dalej będę z nią związany.

Chciałbym myśleć o tym, żeby kolejne wyzwania, których się podejmę, miały element świeżości, innowacyjności. Poczucie budowania czegoś. Zarządzanie istniejącą strukturą bez dokonywania zmian staje się nudne. Muszę mieć dużo impulsów z otoczenia, wokół mnie musi się dużo dziać. Potrzebuję też kontaktu z ludźmi i dla mniej im większa przestrzeń społeczna tym lepiej. O wiele lepiej komunikuję się z grupą 100 osób niż trzech. Pewnie będę szukał drogi, która zgromadzi wokół mnie ludzi, żeby budować coś razem.

Pewien jestem jednego – turystyka będzie inna niż przed pandemią. Dziś nie potrafimy jeszcze tego zdefiniować, ale obawiam się, że na pewno spadnie jej rentowność, szczególnie w obszarze turystyki zorganizowanej. Grupy będą mniejsze, rygory zostaną na dłużej, złożoność produktu będzie mnożyła koszty.

Daję sobie krótszą chwilę na to, żeby przemyśleć, co będę robić. Chciałbym jakoś wyważyć wykorzystanie tego, czego się nauczyłem, z dalszym rozwojem i nauką nowych rzeczy. Przy czym teraz zrobię sobie od tej nauki chwilę przerwy.

Po krakowsku, w aspekcie merkantylnym chciałbym móc robić dochodowy biznes, ale też może zrobić więcej pro publico bono i prospołecznie. Zobaczymy, a plany i tak zweryfikuje rzeczywistość, która jest wokół nas. Decyzje podejmowane przed pandemią byłyby na pewno łatwiejsze, bo przyszłość była wtedy bardziej przewidywalna.

Poza tym, człowiek z wiekiem nabywa doświadczenia i waży dużo więcej czynników ryzyka. Gdy przed laty wynajmowałem na wyjazd po 40 autokarów, nie przychodziło mi do głowy, żeby mieć jeden zapasowy. Z wiekiem nabywa się nawyku minimalizowania ryzyka i zawsze zaczyna się od jego analizy.

Daję sobie czas do jesieni na podjęcie decyzji. Dłużej i tak bym bezczynnie nie wytrzymał.

Adam Gąsior

Redaktor naczelny portalu branżowego WaszaTurystyka.pl


POWIĄZANE WPISY

Privacy Preference Center